środa, 31 lipca 2019

ALE Młyn 2019

ALE Młyn Trail Michałowice, edycja 2019 za nami. Organizatorzy przygotowali trzy warianty tras: 4, 10 i 23 km plus tor przeszkód dla dzieci. My wystartowaliśmy na dystansie 10 km, z limitem czasu na ukończenie 2 godziny.

O starcie na 23 km nie było mowy, a chęci były ogromne. Niestety, jesteśmy niewolnikami naszych ciał i nie możemy tyle biegać. Mnie zaraz boli kolano, a Magdę achilles, łydka, biodro... Czyli słowem: masakra!

Wbiegliśmy, a raczej przyszliśmy na metę (jakby nie było, prawie 9 km marszu) z wynikiem złoty czterdzieści, jako ostatni uczestnicy tego dystansu.

Impreza ogólnie super przygotowana. Pogoda chyba zamówiona, bo zaraz po powrocie do domu zaczęło padać. Biorąc pod uwagę fakt, że byliśmy tam na rowerach (łącznie 64 km), to dzień uważamy za bardzo udany.










czwartek, 25 lipca 2019

Rowerowe środy

Rowerowe środy organizują w Miechowie nasi znajomi Magda i Wojtek. Dostajemy od nich zaproszenia co tydzień, ale zawsze jakoś nam nie po drodze... W końcu się udało!

Traska bardzo przyjemna, 50 km w mocno pofałdowanym terenie. Punktem docelowym była wieża widokowa w Dosłońcu, a przy okazji udało się odwiedzić Dwór w Grzymałowie. Przepięknie:)












poniedziałek, 22 lipca 2019

Pyszna 60-tka

Jeden z nielicznych dni, kiedy czas nas nie goni...

Wybraliśmy się więc do Książa, aby napić się dobrej kawy i coś przekąsić. Magdzie marzył się barszczyk z uszkami, jaki tam serwują, a mnie słodkie "małe co nieco", czyli naleśnik z serem. Na miejscu jednak jakoś tak wyszło, że postanowiliśmy wymienić się zamówieniami:)

Sceneria bajkowa... 

W kilometrach wyszło nam równe 60. Planowo miało być nieco więcej, ale jeden skręt za wcześnie i przez to nam się traska skróciła. 









wtorek, 16 lipca 2019

25 km na lody

Nagłówek właściwie wszystko wyjaśnia. Pogoda super, samopoczucie również... Lody oczywiście w "Grzesiu", nasze ulubione:)








niedziela, 14 lipca 2019

Czasem słońce, czasem wiatr...

Po fali upałów nikt by się nie spodziewał, że będzie dzisiaj tak wiało. Nasza sielankowa przejażdżka zamieniła się w walkę z żywiołem, a więc zamiast przyjemności zafundowaliśmy sobie kawał solidnej pracy. Trzeba było się nakręcić, aby wrócić do domu:)








czwartek, 11 lipca 2019

Z Czarnego Potoku na Górę Parkową

Trzeci, ostatni dzień pobytu w Krynicy postanowiliśmy poświęcić na ponowne wędrowanie, tym razem z Czarnego Potoku przez Górę Krzyżową, aż do centrum Krynicy. Szlak bardzo łatwy, około 1,5 godziny maszerowania, z opcją skrócenia (nie ma potrzeby wychodzenia na Górę Krzyżową, a wtedy czas marszu 50 minut).

Planowo mieliśmy jeszcze wyjść na Górę Parkową, ale skusiła nas opcja wyjazdu kolejką gondolową, zwłaszcza, że ta pamięta jeszcze czasy drugiej wojny światowej.

W samej Krynicy odwiedziliśmy Muzeum Zabawek (oj, łezka w oku się zakręciła) i kafejkę "U Kiepury", gdzie serwują pyszne gofry i można napić się czekolady, czy kawy. No, pysznie nam minął ten dzień:)











środa, 10 lipca 2019

Krynica-Zdrój wita

Pozwolimy sobie na odrobinę reklamy i napiszemy, żę najsmaczniejsze posiłki w Krynicy serwuje Hotel Pegaz:)

...a u nas wypoczynek przede wszystkim... Dziś bardzo sielankowo minął nam czas. Głównie spacer, obowiązkowo wizyta w pijalni czekolady i  inne tego typu atrakcje. Czyli regeneracja na całego.









wtorek, 9 lipca 2019

Z Czarnego Potoku na Jaworzynę

W ramach wypoczynku urlopowego wybraliśmy się na Jaworzynę Krynicką. Obraliśmy nieco okrężną drogę, czyli jakieś 10 km, bowiem chcieliśmy troszkę więcej pochodzić, zwłaszcza, że pogoda miała być przez cały dzień.

Start z Czarnego Potoku spod Hotelu Pegaz. Najpierw szlakiem zielonym na Przełęcz Krzyżową, potem niebieskim na Drabiakówkę i Przysłop, gdzie nawet nie wiedzieliśmy, że powstaje tam potężny taras widokowy ze spacerniakiem na wysokości czubków drzew. Prace jeszcze trwają, ale otwarcie ma być ponoć jeszcze w te wakacje.

Czubakowską ominęliśmy, bo ekipa nam się zaczęła powoli buntować, że za długo chodzimy, tak więc od razu czerwonym szlakiem udaliśmy się na szczyt docelowy.

Powrót (4 km) szlakiem wzdłuż kolejki gondolowej, dość stromy, ale dzięki temu szybciej jest się na dole. Trasa dużo trudniejsza, ale daliśmy radę bez problemu.

Ogólnie bardzo super wycieczka. Dla nas troszkę niedosyt, za mało chodzenia, ale dla dzieci wydaje nam się - idealnie. Polecamy!!!












środa, 3 lipca 2019

Dwa razy trzysta równa się pięćset czterdzieści


Czytam kolejną książkę o herosach, prawdziwych twardzielach, którzy w chwilach upodlenia, mdlejąc z wycieńczenia i niemalże umierając na trasie nagle dostają jakiegoś nieoczekiwanego impulsu, podnoszą się dopinając swego i zastanawiam się, co ze mną jest nie tak? Dlaczego ja tak nie potrafię?


 
Hm…

Może w tym tkwi sedno, że kolejny DNF przy moim nazwisku w kolejnym ultramaratonie nie wywołuje u mnie frustracji, nic z tych rzeczy. Wręcz przeciwnie. Jestem dumny, że potrafię w pewnej chwili powiedzieć sobie - „Dość! Ta trasa znowu cię pokonała!” 

Magda ciągle mi to powtarza, że kocha we mnie to, że nie robię nic za wszelką cenę. Że potrafię zaakceptować swoją małość, oddać szacunek zbyt trudnym warunkom na trasie, bo są rzeczy ważniejsze w życiu…

Ja już dawno przyrzekłem sobie, żeby niczego sobie nie udowadniać, że będę za wszelką cenę robił wszystko, aby dojechać do mety „normalny”, nie upodlony, ściśnięty jak gąbka, z której nie można już nic wycisnąć. Chcę wjechać na metę w pięknym stylu, napić się z żoną kawy, a na drugi dzień wstać wcześnie rano, by pomóc jej podlać pomidory… Czy chcę za wiele?

Brevet na dystansie 600 km ze startem w Charsznicy i ponad 5 tyś. metrów w pionie miał być ciężki i taki był. Pogoda też zrobiła swoje (ponad 35 stopni Celsjusza w cieniu). Jechało mi się bardzo dobrze, momentami wyjątkowo dobrze. Niestety od 416 km zacząłem odczuwać jakieś objawy udaru, czy coś podobnego i od tego momentu nie złapałem już przysłowiowego wiatru w żagle. Tak więc nie podniosłem się, jak bohaterowie książek. Ale walczyłem… Ostatnie sto kilometrów w prawie sześć i pół godziny… A potem jeszcze 24.


Ten Brevet był dla mnie trudny zadaniowo. Kiedy obiecujesz żonie, że nie będziesz jechał w nocy (tz. maksymalnie do godz. 23-ej), a na zjazdach nie przekroczysz prędkości 50 km/h – wówczas musisz obrać specyficzną taktykę, aby czołówka cię nie odeszła, aby kolejne kilometry trasy „połykać” zgodnie z planem, żeby nie zabrakło czasu na zmieszczenie się w limicie. Tak więc obrałem jedyną z możliwych taktykę: podzieliłem ten brevet na dwie trzy setki z full noclegiem w hotelu.

Nie mam sobie nic do zarzucenia. Po prostu zabrakło szczęścia…

Pierwszego dnia siedziałem na rowerze 11 godzin 51 minut i przejechałem 308 kilometrów. Na trasie byłem łącznie 14 godzin. Hotel zabukowałem w Sanoku o godz. 21:30. Drugiego dnia wyruszyłem o godz. 5:30 i jechałem 11 godzin bez 3 minut, przejeżdżając w tym czasie zaledwie 232 km. Czas przeznaczony na odpoczynek wyniósł prawie 5 godzin. To wiele wyjaśnia. 

Mam kolejnego DNF-a, trudno. Ale mam wspaniałą żonę, rodzinę, czas i chęć na pomoc innym śmiałkom brevetów, którzy walczą na trasie o każdy kilometr, dążąc do jakiejś tam idei, w którą wierzą. I tak sobie myślę, że przynajmniej dzięki mnie uda im się łatwiej ten sukces osiągnąć.

A oto filmik ze startu, który nagrałem, do obejrzenia TUTAJ