Czytam kolejną książkę o
herosach, prawdziwych twardzielach, którzy w chwilach upodlenia, mdlejąc z
wycieńczenia i niemalże umierając na trasie nagle dostają jakiegoś
nieoczekiwanego impulsu, podnoszą się dopinając swego i zastanawiam się, co ze
mną jest nie tak? Dlaczego ja tak nie potrafię?
Hm…
Może w tym tkwi sedno, że kolejny
DNF przy moim nazwisku w kolejnym ultramaratonie nie wywołuje u mnie frustracji,
nic z tych rzeczy. Wręcz przeciwnie. Jestem dumny, że potrafię w pewnej chwili
powiedzieć sobie - „Dość! Ta trasa znowu cię pokonała!”
Magda ciągle mi to powtarza, że
kocha we mnie to, że nie robię nic za wszelką cenę. Że potrafię zaakceptować
swoją małość, oddać szacunek zbyt trudnym warunkom na trasie, bo są rzeczy
ważniejsze w życiu…
Ja już dawno przyrzekłem sobie,
żeby niczego sobie nie udowadniać, że będę za wszelką cenę robił wszystko, aby dojechać do mety „normalny”, nie
upodlony, ściśnięty jak gąbka, z której nie można już nic wycisnąć. Chcę
wjechać na metę w pięknym stylu, napić się z żoną kawy, a na drugi dzień wstać
wcześnie rano, by pomóc jej podlać pomidory… Czy chcę za wiele?
Brevet na dystansie 600 km ze
startem w Charsznicy i ponad 5 tyś. metrów w pionie miał być ciężki i taki był.
Pogoda też zrobiła swoje (ponad 35 stopni Celsjusza w cieniu). Jechało mi się
bardzo dobrze, momentami wyjątkowo dobrze. Niestety od 416 km zacząłem odczuwać jakieś objawy udaru, czy coś podobnego i od tego
momentu nie złapałem już przysłowiowego wiatru w żagle. Tak więc nie podniosłem się, jak
bohaterowie książek. Ale walczyłem… Ostatnie sto kilometrów w prawie sześć i
pół godziny… A potem jeszcze 24.
Ten Brevet był dla mnie trudny
zadaniowo. Kiedy obiecujesz żonie, że nie będziesz jechał w nocy (tz. maksymalnie
do godz. 23-ej), a na zjazdach nie przekroczysz prędkości 50 km/h – wówczas musisz
obrać specyficzną taktykę, aby czołówka cię nie odeszła, aby kolejne kilometry
trasy „połykać” zgodnie z planem, żeby nie zabrakło czasu na zmieszczenie się w limicie. Tak więc obrałem jedyną z możliwych taktykę: podzieliłem ten brevet na dwie trzy setki z full noclegiem w hotelu.
Nie mam sobie nic do zarzucenia.
Po prostu zabrakło szczęścia…
Pierwszego dnia siedziałem na
rowerze 11 godzin 51 minut i przejechałem 308 kilometrów. Na trasie byłem łącznie 14
godzin. Hotel zabukowałem w Sanoku o godz. 21:30. Drugiego dnia wyruszyłem o
godz. 5:30 i jechałem 11 godzin bez 3 minut, przejeżdżając w tym czasie
zaledwie 232 km. Czas przeznaczony na odpoczynek wyniósł prawie 5 godzin. To wiele wyjaśnia.
Mam kolejnego DNF-a, trudno. Ale
mam wspaniałą żonę, rodzinę, czas i chęć na pomoc innym śmiałkom brevetów, którzy walczą
na trasie o każdy kilometr, dążąc do jakiejś tam idei, w którą wierzą. I tak
sobie myślę, że przynajmniej dzięki mnie uda im się łatwiej ten sukces osiągnąć.
A oto filmik ze startu, który nagrałem, do obejrzenia
TUTAJ